Zimowa Dolina Kościeliska

                      W tym roku udało nam się wyrwać na jeden dzień w Tatry. Pogoda nie do końca dopisała, bo cały dzień prószył śnieg, przez co widoczność była bardzo słaba. W takie dni spacer Doliną Kościeliską jest opcją idealną. Nawet przy mglistej pogodzie, można liczyć na wspaniałe widoki. 

Postanowiliśmy zwiedzić Dolinę ze wszystkimi jej wariantami, pominęliśmy tylko wejścia do jaskiń. Zaczęliśmy więc od Hali Stoły. Przy dobrej widoczności z tego miejsca rozpościera się piękny widok na Giewont. U nas z widoków nici, ale trudno, na pewno tam kiedyś wrócimy. 

Po zejściu z Hali Stoły kierowaliśmy się w stronę schroniska na Hali Ornak. Widoki po drodze przepiękne. Powiem wam, że Dolina Kościeliska podobała mi się o wiele bardziej zimą niż latem. Tuż przed schroniskiem skręciliśmy w lewo, do Stawu Smreczyńskiego. 

W drodze powrotnej przeszliśmy jeszcze przez Wąwóz Kraków, który zimą także jest znacznie bardziej urokliwy. 

Trasa bardzo przyjemna, niezbyt męcząca. Łącznie z obiadem w schronisku zajęła nam praktycznie cały dzień. Teraz czekam już na wiosnę i krokusy w Dolinie Chochołowskiej. Mam nadzieję, że może w tym roku uda mi się je zobaczyć. 

Przez Rohacze – Tatry Słowackie

                            Uwierzycie, że w tym roku nie byłam jeszcze w Tatrach? Ja sama nie dowierzam i zastanawiam się dlaczego. Na szczęście to się wkrótce zmieni, bo we wrześniu zaplanowałam sobie weekend właśnie w Tatrach. Póki co przeglądam zdjęcia z ostatnich lat i wspominam wakacyjne wędrówki. I tak właśnie mi się przypomniało, że miałam przygotować dla was relację z naszej wyprawy na Rohacze. Zdjęcia ze szlaku czekają na to już od dwóch lat. Dziś jest idealny dzień na nadrobienie takich zaległości. Tak więc zapraszam na wycieczkę!

Na Rohacze wybraliśmy się z Witowa, a dokładniej z Płazowianki w której nocowaliśmy. Przed nami było kilkanaście godzin (zgodnie z mapą ponad 16h!) wędrówki więc wyszliśmy jeszcze przed świtem. Wschodzące słońce nad Siwą Polaną to jeden z piękniejszych widoków jakie było dane mi ujrzeć. Droga przez Dolinę Chochołowską upłynęła nam szybko i przyjemnie. Jeszcze tylko śniadanie na Polanie Chochołowskiej i kierujemy się na szlak prowadzący na Wołowiec. 

Podejście na Wołowiec. Tak wcześnie rano niewielu ludzi można spotkać na szlaku, a kozicę owszem:)

 

Przed nami Rohacz Ostry i Rohacz Płaczliwy. Robią wrażenie, prawda? Ja zakochałam się w nich od pierwszego wejrzenia. Będąc rok wcześniej na Wołowcu już wiedziałam, że Rohacze będą następnym celem. I tak też się stało:)

Schodzimy z Wołowca i kierujemy się w stronę pierwszego z Rohaczy. 

 Początkowo jest łatwo, szlak nie jest bardzo stromy, podchodzimy spokojnym tempem. 

 

Pierwszy łańcuch. Tutaj zaczynają się trudności. Jest trochę bardziej stromo, ale przejścia ubezpieczone są łańcuchami. 

 

I najtrudniejszy fragment szlaku, wiele się o nim naczytałam i nieco się go bałam. Koń Rohacki. Jest stromo, nawet bardzo, bo szlak prowadzi granią, a w dole przepaść. Nie ma jednak problemów z odnajdywaniem stopni i chwytów. Poza tym jest łańcuch. Choć tutaj wolę jednak polegać na skale. 

 

Koń Rohacki za nami, już po chwili jesteśmy na szczycie. Nie zatrzymujemy się na długo, czas nas goni. Przechodzimy przez Rohacz Ostry i schodzimy w dół. Zejście jest strome i bardzo wymagające. Są ubezpieczenia w postaci łańcuchów, ale schodzimy powoli i w skupieniu. 

 

Schodzimy z Rohacza Ostrego i kierujemy się w stronę Rohacza Płaczliwego. Tutaj podejście jest znacznie łatwiejsze, nie ma już łańcuchów. Na szczycie robimy krótką przerwę i ruszamy dalej. Czeka nas jeszcze bardzo długie zejście. 

Tutaj widać już Smutną Przełęcz i szlak zejściowy do Smutnej Doliny. Jeszcze kawał drogi przed nami. 

 

Schodzimy do Smutnej Doliny. Szlak jest dość łagodny i bardzo przyjemny. Smutna Dolina jest przepiękna i trochę przypomina mi naszą Dolinę Pańszczycy. Na swojej drodze prawie nie spotykamy innych ludzi. Nie ma tu tłumów takich jak w po naszej stronie Tatr. Jest cisza i spokój. 

 

Droga przez Smutną Dolinę zajmuje nam nieco ponad godzinę. Dochodzimy do Tatliakowej Chaty zwanej inaczej bufetem Rohackim. Odpoczywamy dłuższą chwilę. Teraz czeka nas ponowne wejście na Rakoń, dalej kierujemy się na Grzesia i zaczynamy zejście do Doliny Chochołowskiej. Do Płazowianki docieramy po 19, bardzo zmęczeni, ale jakże szczęśliwi. 

 

 

 

Zimowy Turbacz

                            Zabiorę was dzisiaj kochani na wycieczkę do pięknej, bajkowej krainy, w której miałam okazję spędzać ubiegłą sobotę. Będzie to Turbacz, najwyższy szczyt pasma Gorce. Wysokość raczej niewielka, bo to zaledwie 1310m n.p.m. Jednak lokalizacja góry sprawia, że ze szczytu Turbacza rozciągają się przepiękne widoki.  Między innymi na Babią Górę. Tuż poniżej szczytu znajduje się schronisko PTTK. Z tarasu przed wejściem do budynku podziwiać możemy całą panoramę Tatr, zarówno Bielskich, Wysokich jak i Zachodnich.

Naszą wycieczkę na Turbacz rozpoczęliśmy w Nowym Targu. Dokładniej w dzielnicy Kowaniec, skąd prowadzą na szczyt dwa szlaki – żółty i zielony. Szlak żółty nieco dłuższy, bardziej łagodny, niezwykle malowniczy, z pięknymi widokami. Tym szlakiem wchodziliśmy na szczyt. Szlak zielony krótszy, ale bardziej stromy, z przepiękną panoramą Tatr. Tą drogą schodziliśmy.

 

DSC_0037

DSC_0030a

Początek żółtego szlaku, tuż powyżej ostatnich zabudowań.

DSC_0041

DSC_0046

Turbacz

DSC_0050k

Cudowny widok na Tatry, w tym na Gerlach i Świnicę, poznajecie?

DSC_0053

DSC_0056

Turbacz1

DSC_0075a

Babia Góra z tej perspektywy wygląda jak Kilimandżaro:)

DSC_0085

Widoki ze szczytu!

DSC_0086

DSC_0113s

DSC_0094

DSC_0097

DSC_0108a

Schronisko PTTK Turbacz. Ważna informacja dla zwierzolubów. Na wszystkie szlaki prowadzące na Turbacz możemy wejść z psem. Co więcej psiaki mają wstęp wolny także do schroniska, a nawet do tutejszej restauracji.

DSC_0120

Powrót do Nowego Targu szlakiem zielonym.

DSC_0132

DSC_0136

turbacz_blog

DSC_0142g

DSC_0146d

DSC_0151d

Piękne widoki, prawda? Bardzo urokliwe miejsce. Szlaki są bajkowe, bardzo malownicze, a przy tym niewymagające, właściwie dla każdego. Polecam na weekendową wycieczkę.

Jesienne Tatry

                           Zawsze chciałam zobaczyć Tatry jesienią. W tym roku wreszcie się to udało. Ubiegły weekend, a właściwie tylko sobotę, spędziłam w górach. Jako cel wybrałam szlak, który o tej porze roku jest najpiękniejszy. Weszliśmy więc od Kuźnic na Kasprowy Wierch, dalej przez Goryczkową Czubę i Kopę Kondracką aż na Czerwone Wierchy. Było przepięknie. Tych widoków nie da opisać się słowami. Tatry w barwach jesieni są niesamowite. Jak się później okazało, to była ostatnia tak piękna jesienna sobota w Tatrach. Dzisiaj góry jak i nawet Zakopane pokryte są już warstwą białego puchu.

Mam dla was sporo zdjęć, ale pamiętajcie że one nie oddają całego uroku. To po prostu trzeba zobaczyć na własne oczy.

DSC_0890

Szlak na Kasprowy Wierch, widoki z poziomu Myślenickich Turni.

DSC_0891

DSC_0884

Poniżej widoki już z Kasprowego Wierchu.

DSC_0904

DSC_0907

Tutaj widoki ze szlaku przez Goryczkową Czubę i Suche Czuby, aż do Przełęczy pod Kopą Kondracką.

DSC_0918

DSC_0919

DSC_0921

DSC_0926z

DSC_0930z

DSC_0935z

DSC_0941

Dojście do Przełęczy pod Kopą Kondracką i podejście na szczyt.

DSC_0953

Zejście z Kopy Kondrackiej i podejście na Małołączniak, a dalej Krzesanica.

DSC_0959

Ściana Krzesanicy.

DSC_0968

Słynne kopczyki na Krzesanicy.

DSC_0978

Widok na ostatni z Czerwonych Wierchów – Ciemniak.

DSC_0992z

DSC_1001

Zejście z Ciemniaka przez Chudą Przełęcz do Doliny Kościeliskiej.

DSC_1020

DSC_1023

DSC_1024

DSC_1030

Mięguszowiecka Przełęcz Pod Chłopkiem, czyli nie taki diabeł straszny!

                       Tegoroczny sezon w Tatrach nie należał do najbardziej udanych. Pogoda nie sprzyjała górskim wycieczkom. Praktycznie całe lato było deszczowe i burzowe. My do końca mieliśmy nadzieję, że może akurat podczas naszego pobytu pogoda się zmieni. Planów było przecież całe mnóstwo. Szybko jednak wróciliśmy na ziemię, gdy już pierwszego dnia powitała nas burza. Plany z dnia na dzień ulegały korekcjom. Jeden cel był jednak niezmienny, Mięguszowiecka Przełęcz pod Chłopkiem. Ostatni, nieprzetarty przez nas szlak w Tatrach Wysokich, po stronie polskiej oczywiście.

Szlak owiany wielką tajemnicą. Najtrudniejszy, niebezpieczny i ogólnie nie do przejścia dla zwykłych ludzi, takich jak my. O opowieściach na temat słynnej galeryjki już nawet nie wspomnę . Nic dziwnego więc, że to właśnie ten szlak zostawiliśmy sobie na sam koniec. Zmierzyliśmy się już ze słynnymi „pionowymi ścianami” Kościelca, drabinką na Orlej Perci czy szczeliną na Granatach. Czas najwyższy więc na Przełęcz pod Chłopkiem.

Nie pozostawało nam więc nic innego jak tylko czekać na odpowiednią pogodę. I doczekaliśmy się. Prognozy wprawdzie były niepewne, ale postanowiliśmy zaryzykować. Nasz plan był prosty, idziemy tak daleko jak tylko warunki nam pozwolą. Jeśli pogoda się załamie, bezwarunkowo wracamy. Wstaliśmy więc bardzo wcześnie rano i jak zwykle wyszliśmy z Małego Cichego na główną drogę, by złapać jakiś transport do Palenicy. Długo czekać nie musieliśmy. Już po chwili zatrzymał się samochód, a w nim przemiła para tatromaniaków (kto wie, może to teraz czytają, więc pozdrawiam serdecznie!). Droga minęła błyskawicznie i już kilkanaście minut później co sił w nogach pędziliśmy do Morskiego Oka. W efekcie pod schroniskiem byliśmy kilka minut po godzinie 8. Aktualne prognozy w schronisku zapowiadały pewne warunki do godziny 15. To się może udać, pomyśleliśmy i po krótkiej przerwie popędziliśmy już dalej, aż do Czarnego stawu.

Morskie Oko, godzina 8 rano. Cisza, spokój, dzień zapowiada się cudownie!

Nad Czarnym Stawem skręcamy w prawo, wchodząc na szlak zielony. I tutaj nasze tempo zdecydowanie zwalnia. Szlak jest bardzo prosty, ale dość męczący. Wchodzimy po skalnych stopniach wśród kosodrzewiny. I tak przez jakieś kilkanaście minut.

Następnie skręcamy w lewo i przez rumowiska skalne zmierzamy pod ścianę Kazalnicy. Trawersujemy zbocze i dochodzimy do żlebu, w którym czeka na nas trochę wspinaczki. Wkrótce osiągamy Kocioł Mięguszowiecki, czyli tzw. „Bańdzioch”. Pogoda nadal się utrzymuje. Widoki są cudowne. A najważniejsze jest to, że na szlaku jesteśmy sami! Dopiero gdzieś w oddali widać sylwetki ludzi.

Obchodzimy następnie kocioł, zbliżając się do nieco trudniejszego odcinka. Tutaj szlak biegnie przez rynny skalne, które jednak są tak dobrze wyrzeźbione, że wspinaczka nie sprawia nam najmniejszego problemu. Wkrótce docieramy do jednego z bardziej charakterystycznych odcinków na szlaku. Mianowicie wąskiej ścieżki nad przepaścią. Jednak po pierwsze ścieżka nie jest aż tak wąska, a po drugie jest ubezpieczona dwoma klamrami.

Dalej szlak biegnie dość stromo w górę. Nie ma tutaj łańcuchów, do których przyzwyczaiła nas Orla Perć, jedyne ubezpieczenia to kilka klamer. W niczym to jednak nie przeszkadza. Na tym etapie wspinaczka jest naprawdę przyjemna. Po chwili wychodzimy na ścieżkę, która prowadzi nas na sam wierzchołek Kazalnicy Mięguszowieckiej. I tutaj widoki zapierają dech w piersiach. W dole Morskie Oko i Dolina Rybiego potoku. Przed nami masywne ściany Mięguszowieckich Szczytów. Rysów podziwiać niestety nie możemy, gdyż chmury które już od jakiegoś czasu kłębiły się na niebie, właśnie postanowiły zejść niżej. Nie były to jednak chmury deszczowe, dlatego postanowiliśmy iść dalej.

Z Kazalnicy kierujemy się w stronę Mięguszowieckiego Szczytu Czarnego. Przechodzimy krótki odcinek graniowy i wchodzimy na słynną galeryjkę. Szlak jest dość mocno eksponowany. Jednak nie aż tak wąski, jak wcześniej czytaliśmy.


Odcinek prowadzący granią Kazalnicy.

Idziemy trawersując zbocze Mięguszowieckiego Szczytu Czarnego. I tutaj po raz kolejny wspinamy się rynną. W tym miejscu szlak jest trochę bardziej wymagający, a wspinaczka nieco trudniejsza. Głównie dlatego, że nie ma tu sztucznych ułatwień, polegać możemy tylko na skale i swoich mięśniach, które w tym momencie są już bardzo zmęczone. Co jakiś czas stajemy więc na chwilę by złapać oddech i dać odpoczynek mięśniom. Do przełęczy już nie daleko. W drodze do celu czeka nas jeszcze jedno przejście nad przepaścią. Po czym prosta ścieżka wyprowadza nas już na samą przełęcz.

słynna galeryjka


Z pięknych widoków nici. Odpoczywamy siedząc w gęstej mgle. Co jakiś czas to z jednej, to z drugiej strony odsłaniają się widoki. Nawet chłopek czasami na nas zagląda. Tylko do zdjęć pozować nie chce i zasłania się chmurami. Mimo wszystko satysfakcja jest ogromna. Tylko ja jestem trochę zawiedziona. Wyruszając na tą wyprawę byłam przygotowana na naprawdę mocne doznania. Tymczasem nie było ani jednego momentu, w którym bym się bała, albo który sprawiłby mi choć minimalne trudności. No cóż, to chyba kwestia nastawienia. Najwidoczniej za dużo naczytałam się o tym szlaku. 

Jest i chłopek:)


Na przełęczy nie zostajemy długo. Wracamy póki pogoda sprzyja. I tak naprawdę dopiero przy zejściu doceniam trudności na tym szlaku. Zejście po łańcuchach to nic trudnego. Tylko, że tutaj ich nie ma. Dlatego też zejście wymaga trochę więcej skupienia i uwagi. I naprawdę nie wyobrażam sobie schodzenia w deszczu. Na Kazalnicy tym razem robimy sobie dłuższą przerwę. Czas na zdjęcia, na które zabrakło czasu przy wejściu.

Dalej już się nie spieszymy. Co prawda w okolicy Morskiego Oka chmury zaczynają straszyć bardziej, ale już nam nie zależy. Plan wykonaliśmy. Ostatecznie padać zaczyna dopiero ok.20, gdy już spokojnie odpoczywamy w pokoju.

Podsumowując, szlak nie tak straszny jak go opisują. Choć, przynajmniej dla mnie, bardzo męczący. Jak już pisałam prawie nie ma tu sztucznych ułatwień. Jest natomiast wiele miejsc wymagających umiejętności wspinaczki i silnych mięśni. Jest również kilka miejsc bardzo eksponowanych. Żeby jednak było jasne, to z pewnością nie jest szlak dla początkujących. Nam nie sprawił trudności tylko dzięki naszemu doświadczeniu. Poza tym jest to szlak, który do bezpiecznego przejścia wymaga dobrych warunków pogodowych. Wycieczki w deszczu stanowczo odradzam. Doświadczenie w Tatrach zdobywajcie stopniowo, początkowo od najprostszych szlaków. Kończąc (nigdy inaczej) na Orlej Perci i tak jak my, Mięguszowieckiej Przełęczy pod Chłopkiem.

Dla nas to był pierwszy, ale na pewno nie ostatni raz na tym szlaku. Jestem pewna, że jeszcze tam wrócimy, choćby dla widoków które nas ominęły.


Gdy pogoda nie pozwala wyjść w góry

                    Witajcie! Wakacje na Podhalu, jak co roku zresztą, udały się znakomicie. I mimo, że pogoda nie sprzyjała wycieczkom górskim, nie nudziliśmy się. Kilka tras udało się zaliczyć. Między innymi Mięguszowiecką Przełęcz Pod Chłopkiem, a na tym najbardziej mi zależało. Wokół tego szlaku krąży wiele mitów, chyba nawet więcej niż w przypadku Orlej Perci. W najbliższym czasie postaram się choć kilka z nich obalić. Możecie więc liczyć na relację z wyprawy i piękne zdjęcia. A póki co, pokażę wam co robiliśmy gdy pogoda nie pozwalała na dalekie górskie wycieczki.

Atrakcji nie trzeba było szukać daleko. A dokładnie tuż za domem naszej gaździnki znaleźliśmy piękne krzaki malin, uginające się od owoców. Nawet trochę jagód się znalazło. Raj na ziemi. Maliny przepyszne, inne niż te z działki, o głębokim aromacie. W krótkim czasie nazbieraliśmy całą miskę.

A z malin zrobiłam deser. Najprostszy z możliwych. Biszkopty, nasączone wodą z mlekiem, krem ze „śnieżki” i galaretki cytrynowej, maliny w galaretce truskawkowej, śmietanka i jagody. Wyszło nam tak wiele porcji, że jedliśmy przez następne trzy dni. A smakowało, że hej!

Jak co roku, ukochane zwierzaki, zawsze po obiedzie, czekały na małe co nieco. Na zdjęciach Wiki i Jasiu, ale było ich więcej.

Deszcz i chmury „wygoniły” nas z Hali Gąsienicowej, ale za to w Kuźnicach mogliśmy oglądać przejazd całego peletonu Tour De Pologne.

 A po deszczu, piękny zachód słońca.


I tęcza, słabo widoczna, ale przypatrzcie się dobrze.

Wycieczka do Bukowiny Tatrzańskiej. Piękne widoki. Bardzo ładne miejsce, ale my jednak wolimy nasze Małe Ciche.


I przeurocze baranki i małe kozy przy bacówce.

Więcej zdjęć wkrótce, przy opisie poszczególnych szlaków.

Tatry zimą

             Ostatni weekend spędziłam w Tatrach. Było tak pięknie, że postanowiłam podzielić się z wami kilkoma zdjęciami. Tegoroczna zima w Tatrach jest bardzo łagodna i tylko zachęca do wędrówek. My dodatkowo trafiłyśmy na dwa dni pięknej, słonecznej pogody. Czego chcieć więcej.

Naszym celem była Dolina Gąsienicowa, szlakiem przez Jaworzynkę, a później Kasprowy Wierch.

Widoków, ze szczytu niestety nie mam. Gdy doszłyśmy na górę, cały Kasprowy był w chmurach. Za to gdy wychodziłyśmy z Murowańca i miałyśmy już schodzić w dół, nawet Świnica nam się pokazała.

Drugiego dnia obrałyśmy sobie już mniej wymagający cel, Morskie Oko.

Orla perć, odcinek między Granatami

              Pamiętacie naszą ubiegłoroczną przeprawę z Zawratu na Kozi Wierch? Kilka dni potem wybraliśmy się na kolejny odcinek Orlej Perci. Miałam wam już wcześniej napisać kilka słów o tym szlaku i przede wszystkim pokazać piękne zdjęcia. Jakoś wypadło mi to z głowy. No a teraz to już muszę. W tym roku przeszliśmy brakujący nam odcinek Orlej, z Granatów na Krzyżne. Tym samym całą Orlą Perć mam już skończoną. Żeby opowiedzieć wam o wyprawie tegorocznej, wypadałoby najpierw uzupełnić odcinek wcześniejszy. Tak więc do dzieła.

Do Orlej Perci docieramy przez Żleb Kulczyńskiego. To nasza ulubiona dojściówka, znamy ją już dobrze, ale chyba nigdy nam się nie znudzi. Szlak rozpoczyna się w Koziej Dolince, rozgałęzia się na prawo w stronę Koziej Przełęczy, a prosto prowadzi ku Żlebowi. Jako, że w tym miejscu większość ludzi zwykle kieruje się na prawo, na Żlebie jesteśmy praktycznie sami. Szlak jest dość stromy, w dolnej części drogę ułatwiają łańcuchy i klamry. Jednak po kilkunastu minutach ubezpieczenia kończą się i rozpoczynamy klasyczną wspinaczkę. Jedynym utrudnieniem są tu małe kamyczki obsuwające się spod nóg. Tuż przed końcem Żlebu, szlak łączy się z Orlą Percią. 

Skręcamy w lewo i prostą ścieżką dochodzimy pod Komin przy Czarnym Mniszku. Z tej perspektywy komin nie zachęca, wznosi się pionowo tuż przed nami. Co tu dużo mówić, wygląda strasznie.

Komin przy Czarnym Mniszku

Prosta ścieżka prowadząca na Zadni Granat

Nie dajemy się zwieść pozorom, rozpoczynamy wspinaczkę. Jest dokładnie tak, jak myślałam. Trudności są praktyczne żadne. Bez trudu odnajdujemy chwyty i stopnie. Dodatkowo komin ubezpieczony jest łańcuchami i klamrami. Chwilę później jesteśmy już ponad kominem. Dalej szlak jest raczej prosty i mało wymagający. Dochodzimy na Zadni Granat.

Widoki z Zadniego Granatu

Dopiero między Granatami rozpoczynają się ewentualne trudności. Ekspozycja jest tu duża, szlak jest odsłonięty. Nie ma tu zbyt wielu łańcuchów w przeciwieństwie do innych odcinków Orlej. Mówi się, że to najłatwiejszy fragment Orlej Perci. Patrząc jednak na liczbę wypadków śmiertelnych, opinia ta może być zgubna. Bynajmniej nie chce was tu przestraszyć. Mam na myśli tylko tyle, że niezależnie od stopnia trudności, zawsze należy zachować ostrożność.

Między Zadnim, a Pośrednim Granatem nie napotykamy żadnych większych trudności. Jedynym problemem jest niezbyt dokładne oznakowanie szlaku. Idziemy więc powoli i bardzo ostrożne. Wiadomo przecież czym może grozić zgubienie szlaku na Orlej.

Jak wiadomo Granaty składają się z trzech wierzchołków, położonych w niewielkich odległościach od siebie. W niedługim czasie dochodzimy więc na Pośredni Granat. Widoki oszałamiające, ale zatrzymujemy się tylko na krótko. Przed nami jeszcze przecież droga na ostatni szczyt i jeszcze piękniejsze widoki.

Bardzo eksponowany odcinek

Nagle dalsza droga urywa się. Przed nami głębokie wcięcie w grani, a za nim próg na który trzeba się przedostać. Nad szczeliną przeprowadzony jest łańcuch, ale krok jaki trzeba tu zrobić jest ogromny. Cały problem polega na tym, żeby przejść bez patrzenia w bok. Ja, na swoje nieszczęście zerknęłam. Ujrzałam wielką przestrzeń przed sobą i przepaść poniżej. I to był mój błąd. Ale spokojnie. Wystarczyło zejść kilka metrów niżej, by bezpiecznie ominąć szczelinę.

Przed nami Skrajny Granat

Dalej prowadziła nas prosta droga na Skrajny Granat. Tutaj odpoczynek był zdecydowanie dłuższy. Swój cel zrealizowaliśmy. Pozostało jeszcze tylko zejście bardzo przyjemnym, żółtym szlakiem do Czarnego Stawu, dalej do Murowańca i stąd do Brzezin.

Podsumowując, szlak między Granatami nie jest trudny. Przede wszystkim nie wystraszcie się komina. On tylko tak wygląda, a w rzeczywistości droga w górę jest łatwa i bardzo przyjemna. Szukajcie uważnie szlaku. W tej części naprawdę łatwo go zgubić, a to już niewielki krok od tragedii. I najważniejsze, jak już pisałam ekspozycja jest tu bardzo duża. Nie ma tu wielu łańcuchów, co oznacza że polegać możemy tylko na skale. Nie jest to szlak dla osób z lękiem wysokości.

Widok ze Skrajnego Granatu, na Dolinę Pięciu Stawów


Orla Perć – nie tylko dla orłów cz.2

                        Po przejściu drabinki, wiedziałam, że nic już nas nie powstrzyma w drodze na szczyt. Jednak wcale nie oznacza to, że dalsza droga będzie choć odrobinę łatwiejsza. Jesteśmy na jednym z najtrudniejszych szlaków w Tatrach, nie ma więc co liczyć na to że będzie lekko.

Teraz czeka nas przejście na Kozią Przełęcz. Szlak nie sprawia nam większych trudności, jest dobrze ubezpieczony. Sama przełęcz jest chłodna, bardzo ciasna i mało przyjemna. Przy większym tłoku, może być niebezpieczna. W pewnym momencie szlak skręca w stronę Kozich Czub.

Przed nami jeden z najdłuższych odcinków podejściowych na Orlej. Wchodzimy na pierwszy z Kozich Czub. W drodze na szczyt pokonujemy serię klamer i łańcuchów. Jest ciężko, wysiłek jest niesamowity. W wielu miejscach odległości między klamrami są spore. Trzeba więc podciągać się na rękach. Na tym etapie liczą się przede wszystkim bardzo silne mięśnie rąk, cały ciężar ciała spoczywa właśnie na nich.

W tym momencie czuję, że bardzo potrzebuję odpoczynku. Na szczycie, przystajemy więc na chwile – to był bardzo męczący odcinek, czuję jak drżą mi ręce. Po chwili jednak siły powracają, mogę iść dalej.

W dalszej drodze przez Kozie Czuby nie napotykamy żadnych problemów technicznych. Problemem jest narastające zmęczenie. Pod względem wytrzymałościowym, to chyba najbardziej wymagający odcinek. Powoli jednak wspinamy się na coraz wyższe wierzchołki Kozich Czub. Przy każdym kolejnym podciągnięciu, moje ręce są coraz słabsze. Już niedaleko, powtarzam sobie w myślach.

Dochodzimy do ostatniego szczytu Kozich Czub. Rozglądamy się dookoła. Bezpośrednio przed nami widać już cel naszej wędrówki. Nie tracimy jednak koncentracji. Przed nami jeszcze zejście do Koziej Przełęczy Wyżniej, a później ostatnie podejście. Patrzę teraz na prawie pionową rynnę prowadzącą na szczyt. Wygląda przerażająco, ale już się nie boję.

zdjęcie

Zejście z Kozich Czub to znowu jeden z trudniejszych odcinków. Jest stromo, ale przy bardzo wytężonej koncentracji zejście idzie nam bardzo sprawnie. Muszę przyznać, że coraz lepiej radzimy sobie ze schodzeniem na łańcuchach.

Przed nami już tylko komin. Jest dokładnie tak jak myślałam. Z daleka, jak każdy pionowy komin, szlak wydawał się być bardzo przerażający. W rzeczywistości tego przechylenia nawet się nie czuje. Kolejne łańcuchy pokonujemy z uśmiechem na twarzy. Ból i zmęczenie są już nieważne, szczęście jest bardzo blisko.

Wreszcie stawiam pierwszą, a tuż za nią drugą stopę na szczycie. Moja radość nie ma granic. A widoki ze szczytu? Spójrzcie sami. Tylko pamiętajcie, że żadne zdjęcie nie jest w stanie oddać tego piękna.


 

Orla Perć – nie tylko dla orłów cz.1

                 Zaniedbałam was ostatnio, przyznaje się i obiecuje szybką poprawę. Relacji z wyścigu o GP USA w tym tygodniu niestety nie będzie. Nie udało mi się pooglądać wyścigu w całości, od początku do końca. Dlatego nie chce wypowiadać się o czymś czego nie widziałam. Nie wiem też, jak będzie za tydzień. Wieczorowa pora zdecydowanie mi nie sprzyja. Będę się bardzo starać, bo to już ostatni wyścig. Po raz pierwszy od wielu lat losy mistrzostwa rozegrają się na Interlagos. To kolejny dowód na to jak wspaniały, pasjonujący i absolutnie nieprzewidywalny był ten sezon. Szkoda byłoby stracić ten najważniejszy moment. Póki co, do niedzieli daleko, zobaczymy.

Przejście choć fragmentu Orlej Perci od zawsze było moim wielkim marzeniem. Wiedziałam jednak, że jest to szlak, który wymaga przygotowania, doświadczenia i obycia z górami. Po kilku latach wędrówek po niższych szczytach wreszcie nadszedł ten moment. Obaw było mnóstwo. Była to nasza pierwsza przygoda z Orlą Percią. No właśnie. Pierwsza, a już wybraliśmy sobie najtrudniejszy jej odcinek. Byliśmy wcześniej na Kościelcu, na Świnicy, przeszliśmy Żleb Kulczyńskiego. Tak więc pewne doświadczenie mieliśmy, ale czy wystarczające?

Zacznijmy jednak od początku. Udało mi się znaleźć całkiem fajny plan szlaku. Wstawiam go więc poniżej, spoglądajcie na niego w czasie dalszej lektury.

źródło mapy

Nasza przygoda jak zwykle rozpoczyna się wcześnie rano. Wstajemy jeszcze przed świtem. Za oknami jeszcze ciemno, ale wszystko wskazuje na to że pogoda nam dopisze. Przed nami kilkanaście godzin wędrówki, więc nie ma czasu do stracenia. Jemy śniadanie, pakujemy plecaki i wyruszamy. Kilka godzin później jesteśmy już powyżej Czarnego Stawu Gąsienicowego. Pogoda jest wspaniała, wręcz idealna na Orlą. Jesteśmy w całkiem niezłej formie więc wędrujemy dalej dobrze znaną nam już drogą. Tuż przed Zmarzłym Stawem szlak rozgałęzia się na lewo w stronę Koziej Dolinki i na prawo w stronę Zawratu. Oczywiście skręcamy w prawo, górą obchodzimy Zmarzły Staw i dalej wchodzimy po skalnych stopniach.

Zmarzły Staw widziany ze szlaku na Zawrat

Ponownie Zmarzły Staw, kilkanaście minut później

Po kilkunastu minutach zaczynamy wspinaczkę, którą znacznie ułatwiają nam łańcuchy i klamry. Nie jest bardzo trudno, ale łatwo też nie. Miejscami trzeba wysoko podnosić stopy i podciągać się na łańcuchach. Szlak wymaga skupienia i uwagi, jak zwykle przy wspinaczce po łańcuchach. Ekspozycja miejscami jest spora, ale powiem wam szczerze, że tego dowiedziałam się później. Nie boję się wysokości i nie zwracam uwagi na ekspozycję. Na koniec jeszcze krótki kominek i już jesteśmy na Zawracie.

Widoki już są cudowne, a to dopiero początek

Na zdjęciu widoczny szlak na Zawrat od strony Doliny Pięciu Stawów

Widoki ze szczytu przecudowne, ja jednak ciągle myślę o tym co będzie dalej. Od Zawratu rozpoczyna się już Orla Perć. W mojej głowie mnóstwo wątpliwości. Czy na pewno dam radę? Chwila odpoczynku i wędrujemy dalej. Początkowo bez większych trudności, granią dochodzimy na Mały Kozi Wierch. To chyba jeden z najbardziej urokliwych etapów. Orlą Perć w większości pokonuje się trawersem. Odcinków graniowych jest niewiele. Przystajemy więc na chwilę aby móc nacieszyć się wspaniałymi widokami.

Dalej jest już tylko trudniej. Schodzimy do Zmarzłej Przełączki Wyżniej. Tutaj czeka nas trudne przejście nad przepaścią po wąskiej półce skalnej, ale łańcuchy znacznie ułatwiają to zadanie. Z przełączki musimy przejść na północną stronę grani. Początkowo szlak schodzi w dół Żydowskim Żlebem, zwanym Honoratką. To jeden z trudniejszych odcinków. Nie ma przepaści jako takiej, ale trasa jest bardzo wąska, dosłownie na jeden but. Ubezpieczamy się łańcuchami i bardzo ostrożnie stawiamy każdy krok. Skupienie jest ogromne, jednak bez problemu każdy z nas znajduje miejsce na nogi. Skały często są wilgotne i śliskie co stwarza dodatkowe niebezpieczeństwo. Następnie przechodzimy na o wiele bardziej przyjazny, ale już eksponowany trawers zbocza Zmarzłych Czub. Bez większych niespodzianek trawers prowadzi nas z powrotem na grań niższej z dwóch turni Zmarzłych Czub.

Żydowski Żleb zwany „Honoratką” źródło zdjęcia

Póki co, nie jest najgorzej. Cały czas jednak głowę zaprząta mi myśl o tej nieszczęsnej drabince. Wiem, że to już nie daleko. Boję się, bo nie wiem jak zareaguje na jej widok. Czas nas goni, musimy iść dalej.

Teraz przy pomocy łańcuchów schodzimy przez olbrzymie płyty skalne położone w grani Zmarzłych Czub. Ten etap podoba mi się najbardziej. Mocno chwytam łańcuch, obracam się tyłem, zapieram się nogami i powoli opuszczam się w dół po skalnej płycie. Wspaniałe uczucie. I ta przestrzeń dokoła! Tych emocji po prostu nie da się opisać. Teraz stromą ścianą schodzimy na Zmarzłą Przełęcz. Następnie czeka nas jeszcze trawers Zmarzłej Turni.

No i dochodzimy to tego najtrudniejszego momentu. Za Zmarzłą Turnią jest już Kozia Przełęcz. Cały problem polega na zejściu do przełęczy za pomocą pionowej, zupełnie odsłoniętej drabinki. Tego etapu bałam się najbardziej. Zresztą chyba nie tylko ja. Słynna drabinka budzi wiele emocji. Do tego stopnia, że już pod koniec trawersu zboczem Zmarzłej Turni słyszmy głośne krzyki. Wszyscy już wiemy co jest przed nami.

Siadam na chwilę na skale, muszę odpocząć, pozbierać myśli. Najgorsze, że drabinka nie kończy się półką skalną, a przepaścią. Półka zejściowa jest umiejscowiona obok i trzeba do niej dojść asekurując się łańcuchami. Tego dojścia właśnie boję się najbardziej. Czas zmierzyć się z wyzwaniem. Podchodzę do przepaści, spoglądam w dół. Drabinka wcale nie jest taka długa, a półka zejściowa jest tak duża, że nie można na nią nie trafić.

Chwytam się mocno skał i pewnie stawiam pierwszą stopę na szczebelku. Drugi but stawiam trzy szczebelki niżej. Nie jest tak strasznie, myślę sobie. Choć do dzisiaj nie wiem czy to moje nogi tak bardzo się trzęsły, czy to drabinka. Powoli, jedna noga za drugą. Po kilku stopniach już się nie boje. Chwilę później drabinka jest już za mną. Moja radość jest przeogromna. Teraz już nic mnie nie powstrzyma!

Wygląda strasznie? Nic bardziej mylnego. Prawda jest taka, że to najprostszy element Orlej. Naprawdę nie wiem skąd wzięły się te wszystkie mity o strasznej drabince. Tak czy owak, czas je obalić!  

źródło zdjęcia

Na dzisiaj to już koniec. Ciąg dalszy wkrótce.